Wszystko mnie bolało, jak cholera... Nie miałem pojęcia którą godzinę, czy noc już tam przesiedziałem. Poobijany, brudny, wyczerpany i przy okazji okradziony ze wszystkiego, co miałem, gdy przybyłem do tego ponurego miasta. Wszystkiego, oprócz tej cholernej kurtki, która pamiętała ostatnie łzy zielonookiej dziewczynki, skopanej przez życie bardziej, niż ja w tamtym momencie...
Obiecałem Ci, że będę ją chronić, ale - kurwa mać! - nie potrafię za nią nadążyć David - przeklinałem w myślach własną bezradność i sięgałem pamięcią do czasów, w których patrzyłem na plecy tego pieprzonego blondyna. Zawsze był lepszy ode mnie, we wszystkim, spoglądał daleko ponad coś, czego ja nawet nie potrafiłem dostrzec. A później? Goniłem za osobą, którą widziałem dwa lata temu, której widok uświadomił mi, jak bardzo się myliłem, gdy myślałem, że pogodziłem się z przeszłością i zaakceptowałem swój pieprzony los. Skazany na samotność, gdy siłą odebrano najcenniejsze mi osoby.
Rose, David... dlaczego zostawiliście mnie samego? Cholera... - zaciskałem zęby czując, jak gula rośnie mi w gardle, a łzy napływają do oczu.
-
Rose...
Byłem beznadziejny. Facet powinien być oparciem dla kobiety, chronić ją, a nie jej szukać, aby to ona osłaniała go przed resztą świata. Jak nisko musiałem upaść? Jak bardzo bezwładne i poobijane było moje ciało? Mimo wszystko, mimo stanu w jakim się obecnie znajdowałem, fizycznym i psychicznym, to pragnąłem ją zobaczyć. Te zielone oczy, które nie patrzyły na mnie, tylko w głąb mej duszy. Ten uśmiech, który mimo iż pojawiał się tak rzadko, to potrafił rozproszyć chmury ponurego Londynu.
-
Rose... - Nawet się nie zorientowałem, gdy moje powieki powoli opadły i straciłem przytomność.
Z nieba spadały coraz większe krople, które głośnym echem odbijały się od czarnego, przeciwdeszczowego materiału parasola. Nigdy nie wychodziłam bez niego z domu. W Londynie padało 200 dni w roku, więc nawet nie warto było go chować do szafy.
Wokół rozciągała się wszechobecna szarość, a od wilgoci włosy zakręcały się dosłownie we wszystkie strony, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Dlaczego? Po prostu zapach, który był siłą ściągany przez deszcz na ziemię, wszystko mi rekompensował. Zapach nieba, który wszędzie był taki sam, czy w Londynie, czy w Polsce... Nigdy się nie zmieniał i to własnie dzięki niemu mogłam się, choć na chwilę przenieść do rodzinnego miasta, do chwil, które spędzałam z przyjaciółmi pod zadaszeniem mojej klatki schodowej, obserwując krople spadające z miejsca, którego my zawsze chcieliśmy dosięgnąć. Własnie w takie deszczowe dni pochłaniało mnie uczucie głębokiej melancholii, i właśnie to uczucie popchnęło ku temu, aby tym razem wracać z treningu pieszo.
Im dłużej spacerowałam, wdychając wilgotne powietrze, tym bardziej okrężne ścieżki wybierałam. Nie śpieszyło mi się do mieszkania pełnego białych kopert, a Vi i tak uprzedziła mnie, że tego dnia wróci nieco później. Chciała spędzić z brodaczem jak najwięcej czasu, zanim znowu wyjadą w trasę. Oczywiście ja również nie marzyłam o niczym innym, jak o deszczowym popołudniu ze swoim ukochanym rozczochrańcem, ale niektóre marzenia niestety nie doczekały się spełnienia.
Oboje byliśmy pochłonięci pracą, a nikt nie był na tyle miłosierny, aby jakimś magicznym sposobem dodać nam do doby 8 godzin, chociażby na sen...
Stanęłam w półkroku, czując na plecach nieprzyjemny dreszcz, który stawiał mi wyraźne ultimatum:
Albo ruszysz dupsko i pójdziesz wreszcie do domu, albo wpakujesz się w kolejne kłopoty. Ciemne uliczki, od których nocą powinno się trzymać z daleka, w tamtej chwili nie wydawały się być aż tak odstraszające. Kilka myszy, czy zbłąkany kot, wtedy nie potrafiły mnie skutecznie do nich zniechęcić. Najwidoczniej potrzebowałam nauczki, aby opuściła mnie pokusa zawitania do jednej z nich, w którą z niewiadomych przyczyn wbijałam oczarowane spojrzenie. Wpatrywałam się w mroczną bezdeń. Bezdeń emanującą tajemnicą, bezdeń, z której wydobywało się ledwo słyszalne wołanie o pomoc. A może to było moje imię? Czułam się jak Ewa, wabiona przez przebiegłego, wijącego się w ciemnościach gada.
Jak myślicie, co wtedy zrobiłam?
Oczywiście, że zaryzykowałam i kupiłam bilet w jedną stronę z mojego małego, prywatnego raju. Która kobieta by tego nie zrobiła? Popełnianie głupich błędów mamy już we krwi od początku świata...
Jednak nie ważne, ile razy ktoś będzie Ci wpajał przestrogi - wszystkiego musisz się nauczyć na własnych błędach.
Nabrałam głośno powietrza w płuca, jakbym właśnie zamierzała wskoczyć do bezdennego akwenu, wypełnionego lodowatą wodą. Kroczyłam niepewnie w głąb ciemnej uliczki, uważając aby po drodze nie nadepnąć jakiemuś śpiącemu kocurowi na ogon...
Ciche nawoływania brzmiały znajomo, co tylko potęgowało moje przeczucie, iż nie powinno mnie tu być.
Stanęłam przed ścianą, która oznaczała nic innego, jak koniec mojej jakże emocjonującej podróży. Rozejrzałam się dookoła, ale jedyne co dostrzegałam to porozrywane worki na śmieci i mysz, przebiegającą mi między nogami. Nie było tam nic nadzwyczajnego. Uliczka, jak każda inna; zapuszczona i nie najprzyjemniej pachnąca.
Odwracając się na pięcie, karciłam samą siebie w myślach:
Dlaczego ja tam w ogóle polazłam? Co mi strzeliło, żeby od tak wybrać się na wycieczkę po ciemnych uliczkach Londynu? Do tego słyszałam jakieś głosy... Boże, Rose - to się leczy!
Dopiero w połowie drogi zauważyłam, że przestało padać, a słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Cóż... najwyższa pora, aby wrócić do domu; a taki przynajmniej miałam zamiar, dopóki nie usłyszałam cichego mruknięcia:
- Rose...
Oniemiała wlepiłam wzrok w mężczyznę, któremu promienie słońca delikatnie pieściły sine usta i worki pod oczami, chowające się za mokrymi kosmykami ciemnych włosów. Nie wierzyłam w to co widzę. Łzy napłynęły mi do oczu, odruchowo zrobiłam szybki krok w tył i zasłoniłam usta dłonią, aby zdusić szloch. To był naprawdę on...
Wierzchem dłoni otarłam nos i odgarnęłam wszystkie wątpliwości, nasuwające się pytania na bok. Pozwoliłam zaślepić się bezgranicznemu szczęściu.
Przykucnęłam przy wybudzającym się przyjacielu.
Tkwiąc w ciemności, słyszałem w oddali czyjeś kroki.
Kto to?
Przyjaciel? Wróg?
O co ja w ogóle pytałem... przecież nie miałem już przyjaciół. Straciłem ich dawno temu i nie potrafiłem się z tym pogodzić. Wzywałem ich imiona przez sen, choć nigdy nie usłyszałem odpowiedzi.
Tym razem nie dbałem o to, kim mogła być osoba przemierzająca ciemności. Chciałem jedynie, aby mnie stamtąd wyciągnęła, aby pomogła mi pożegnać strach i samotność, aby przecięła niewidzialne nici, wiążące mnie z przeszłością.
Czy naprawdę prosiłem o zbyt wiele?
Tym razem uzyskałem odpowiedź.
Do mojego spowitego mrokiem świata, wdarł się jasny promień zwiastujący zmianę na lepsze.
Kto pomagał mi się wyrwać z własnej klatki? Komu powinienem być wdzięczny?
Powoli podnosiłem ociężałe powieki, a to co ujrzałem od razu wyrwało mnie z otępienia.
Te piękne zielone oczy, promienny uśmiech... Mała Rose była tuż przede mną. Wydawała się taka realistyczna, niemalże namacalna. Byłem przekonany, że pewnie zmęczenie mąci mi w głowie i skutecznie próbuje oszukać moje oczy, ale nie dbałem o to. Prosiłem, aby ta iluzja nie rozmywała się przedwcześnie, abym mógł wpatrywać się w twarz dziewczyny, piękniejszej, niż niejedno wybitne dzieło sztuki, jeszcze przez chwilę.
Jednak iluzja nie rozpływała się, a wręcz przeciwnie. Obraz stawał się coraz ostrzejszy, a do moich uszu dobiegł delikatny, kobiecy głos.
-
Wzywałeś, Lucas?
-
Och, Mała, gdybyś wiedziała ile razy... - uniosłem kąciki ust w odpowiedzi na przepełniony czułością uśmiech Rose.
A więc to ona miała być moim wybawieniem. To ona wdarła się siłą do mojego spowitego mrokiem świata i usiłowała uczynić go lepszym.
Och, Mała... nie wątpiłem w to, że pomożesz mi pokonać strach, że pomożesz mi pożegnać samotność, jednak nie byłem przekonany, co do tego, czy uda ci się przeciąć nici, wiążące mnie z przeszłością - moje główne źródło bólu.
Choć nie miałem nic przeciwko cierpieniu z twojego powodu, to nie mogłem znieść myśli, że od tamtej pory pozwoliłem Ci cierpieć przeze mnie.
Gdy tylko weszliśmy do mieszkania, wysłałam przyjaciela pod prysznic. Oczywiście przemoczony rozebrał się w pośpiechu, zostawiając wszystkie ubrania na podłodze, co ani trochę mnie nie zdziwiło. Z anielską cierpliwością zebrałam wszystkie i wrzuciłam do kosza na brudy, no... prawie wszystkie. Moje dłonie nie chciały uwolnić z uścisku skórzanej kurtki, którą lata temu oddałam Lucasowi. Wtedy czułam, że jemu również należy się jakaś pamiątka po Davidzie, choć teraz, gdy spojrzę wstecz, mam wrażenie, że tylko utrudniłam mu pogodzenie się z jego utratą. Tak samo, jak sobie ją utrudniałam, nie rozstając się z glanami, które od niego dostałam.
Czasami świadomie sprawiamy sobie ból, i nikt nie jest w stanie powiedzieć dlaczego... Taka już nasza natura. W głębi każdy z nas był masochistą.
-
Pozwoliłem sobie użyć ręcznika leżącego na pralce - wyszedł z łazienki, wycierając włosy.
-
Zostawiłam go tam specjalnie dla ciebie - odłożyłam kurtkę na oparciu kanapy, czując na sobie jego spojrzenie.
-
W takim razie - dziękuję bardzo.
Mimo iż nie widzieliśmy się tyle lat, nie czułam skrępowania widokiem jego bez koszulki. Ten widok nie należał do obcych, i choć brunet nieco zmężniał, to nie potrafiłam spojrzeć na niego inaczej, niż na starszego brata.
-
Macie coś do picia?
-
W lodówce. Szklanki są w szafce nad zlewem - czuj się jak u siebie.
A może jednak coś się zmieniło?
Chodzi na siłownie... - stwierdziłam, przyłapując się tym samym na zbyt uważnym przyglądaniu się jego sylwetce.
-
Więc? Co Cię przygnało do Londynu? Jeszcze nie tak dawno siedziałeś w Rakoniewicach - przesłuchanie czas zacząć.
-
Dwa lata temu - zauważył, wyciągając szklankę. -
Też chcesz?
-
Nie, dzięki - usadowiłam się na podłokietniku kanapy, nie spuszczając z niego wzroku. -
Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
-
Rzeczowa, jak zawsze. Nic się nie zmieniłaś, co? - odwrócił się twarzą do mnie i oparł o blat. -
Obietnica - ponaglany moim niezadowolonym wyrazem twarzy, wreszcie udzielił odpowiedzi.
-
Obietnica? - powtórzyłam unosząc pytająco brew.
-
Tak, i to ściśle związana z tobą, Mała - zsunął ręcznik z głowy na barki.
Nigdy nie lubiłam, gdy mnie tak nazywali, choć później żałowałam, że nie mogłam tego usłyszeć ponownie. Raz, tylko jeden raz...
-
"Opiekuj się nią", czy coś w tym stylu - zacytował, celowo zmieniając ton głosu.
-
Komu ją składałeś? - zmarszczyłam brwi, a w odpowiedzi otrzymałam jedynie porozumiewawczo uniesiony kącik ust. -
Po co w ogóle pytam...
Tamten dzień nie należał do najłatwiejszych. Po powrocie z Polski, wszystko ciągnęło mnie do domu, do chwil spędzonych z rodziną, przyjaciółmi... Jednak nie uporałam się jeszcze z przeszłością. Nie potrafiłam z nią walczyć, a co dopiero się pogodzić. Nadal cierpiałam przez pustkę w sercu, którą kiedyś wypełniali oni - osoby, które przedwcześnie mi odebrano.
-
Zawsze byłaś naszym oczkiem w głowie - widząc, że wbiłam wzrok z podłogę, podszedł, chwycił mój podbródek dwoma palcami i unosząc go zmusił do spojrzenia mu w oczy.
-
Dlatego przypomniałeś sobie o mnie dopiero teraz? - zabrzmiało to jakbym miała do niego pretensje o to, że w ogóle się pojawił.
A wcale tak nie było... Po prostu przez ten cały czas czułam się samotna bez nich, a natłok wspomnień kazał mi to z siebie wyrzucić.
-
Jeszcze dwa lata temu byłem przekonany, że nie żyjesz, jak wszyscy z resztą - skarcił mnie, marszcząc brwi. -
Po za tym, czego oczekiwałaś od małoletniego smarkacza? - westchnął przypominając sobie jak bezradny był, jeszcze kilka lat temu.
-
Że okażesz się mądrzejszy ode mnie i pogodzisz się z rzeczywistością - oboje byliśmy bezradni, tak wtedy, jak i teraz.
-
Niestety, ja też potrafiłem tylko uciekać. Z tą różnicą, że nie miałem odwagi uciec do świata z gitarą i pancerną walizką, tylko tkwiłem zamknięty we własnym - jego głos był tak łagodny... jeszcze bardziej, niż jego dłonie.
Wiedziałam, że nawiązuje do mojej irracjonalnej ucieczki z rodzinnego miasta, ale nie mogłam się powstrzymać od zgryźliwej uwagi:
-
Z gitarą? Z twoim antytalentem muzycznym?
-
Warto mieć marzenia... - zaśmiał się pod nosem, żegnając smętną atmosferę.
Zdecydowanie wolałam go w tej wersji. Nie znosiłam chwil, w których z jego twarzy znikał uśmiech, nawet ten zadziorny, czy drwiący. To do niego po prostu nie pasowało, do najbardziej ogarniętego dzieciaka z grupy fanów dwóch kółek. Tego, który jako jeden z niewielu potrafił utrzymać tę hołotę w ryzach. Ahh, jak bardzo za nimi tęskniłam... za wiecznymi wyścigami z wiatrem, za warkotem silników, za barem, który odwiedzali co wieczór.
Jak bolesny był moment, w którym dotarło do mnie, że ani jedna z tych rzeczy już nigdy nie wróci. Nawet tamten uśmiechnięty chłopak, o oczach w kolorze bezchmurnego nieba.
Lucas, tak bardzo się zmieniłeś od tamtego czasu... Ile musiałeś wziąć na swoje barki, aby twoje tęczówki nie przypominały już tej bezkresnej przestrzeni, której tak chcieliśmy dosięgnąć?
-
Wróciłam! - oznajmiła wchodząca do mieszkania Vi. -
Wiem, że się spóźniłam, ale zobacz co Ci przyniosłam - jej entuzjazm zgasł, gdy tylko podniosła wzrok znad klamki. -
Chyba przyniosłam Pana "Prezent na pocieszenie" w nieodpowiednim momencie... - osłupiała stanęła w drzwiach, a za jej plecami czekał owy Pan Prezent.
Na widok Dana od razu stanęłam na równe nogi, układając błyskawicznie w głowie najbardziej wiarygodne i racjonalne wytłumaczenie.
-
Czy to są moje spodnie? - zdziwiony uniósł pytająco brew.
W myślach przybiłam piątkę z twarzą. Jak wytłumaczyć mu kim jest Lucas, dlaczego nie ma na sobie koszulki i chodzi po naszym mieszkaniu w jego dresach?
Tak, wiem...
Wieki mnie tu nie było...
Bo to brak weny, praktyki w Hiszpanii, nauka, nadrabianie, itd...
Zrozumiem, jeśli jesteście na mnie źli i odechciało wam się
czytać moje wypociny...
Ale wróciłam! I tym razem się mnie tak szybko nie pozbędziecie.
W każdym razie - przepraszam tych, których czekali
na kolejny rozdział, i mam nadzieję,
że przyjmiecie mnie znów z otwartymi ramionami.