wtorek, 10 marca 2015

How far to our Happy End - Rozdział 6.

W pośpiechu weszłam na salę, której cała jedna ściana była pokryta lustrami. Lampy kąpały w swoim świetle mężczyznę ubranego w grafitowe, dresowe spodnie i szczerze mówiąc nie miał na sobie już nic więcej, oprócz nich i ulubionych butów do tańca. Brad miał nieprzyjemny zwyczaj zapominania o górnej części garderoby, ale tylko do czasu, aż na sali pojawiła się osoba, która nie jest mną.
- Spóźniona - odsłonił śnieżnobiałe zęby w uśmiechu.
Nie znosiłam tego. Sposobu w jaki unosił uwodzicielsko kącik ust, w jaki emanował seksem po prostu stojąc z koszulką przewieszoną na szyi. Ten mężczyzna był po prostu niemożliwie atrakcyjny.
I właśnie to było jego największą wadą.
- I tak przed czasem - rzuciłam zamykając za sobą masywne, dwuskrzydłowe drzwi.
Potruchtałam przez całą długość sali, tak jakbym próbowała przemknąć obok szatyna niezauważona i zwinąć klucz leżący na parapecie. Niestety glany spotykając się z parkietem wydawały głośne odgłosy tupania i piski.
- Instruktor powinien być obecny na sali co najmniej pół godziny przed czasem - oznajmił ujmując w dłoń mój cel.
- Nie jestem instruktorem - zauważyłam próbując odebrać tancerzowi przepustkę do wygodniejszych ubrań.
W brązowym swetrze, poprzecieranych rurkach i beżowym szalu w kwieciste wzory niemal idealnie wpisywałam się w otoczenie...
- Ale mogłabyś być - stwierdził unosząc rękę jak najwyżej, abym musiała robić z siebie idiotkę skacząc, jak mała dziewczynka, której odebrano lizaka. - Uwolniłabyś się od tych ciągłych wyjazdów, grania w teledyskach, propozycji od wytwórń i reżyserów - mówił z udawanym współczuciem w głosie.
Doskonale wiedział, ile ludzi marzy o takim trybie życia, i jak bardzo ja byłam z niego niezadowolona.
Nic dziwnego, skoro ty musisz wyjechać do USA, kiedy twój ukochany siedzi w Londynie po raz pierwszy od kilku miesięcy...
Tak, mimo iż uwielbiałam podróżować, to o wiele bardziej chciałam spędzać ten czas z Danem. Nasz tryb życia sprawiał, że dom był dla nas hotelem, a wolne dni zdecydowanie za często się ze sobą nie pokrywały. W rezultacie spotykaliśmy się raz na miesiąc, a gdy już do tego dochodziło, to nie wychodziliśmy z łóżka i to nie dlatego, że robienie pewnych rzeczy w innym miejscu jest nieprzyzwoite; zmęczenie po prostu brało nad nami górę.
- Miło, że rozumiesz moją sytuację, ale jeśli chcesz, abym była gotowa przed czasem - oddaj mi klucz. Proszę - przecedziłam przez zęby zirytowana brakiem kilku centymetrów, dzielących mnie od istotnego w tej chwili kawałka metalu.
- Jasne, nie ma sprawy.
Schował obie dłonie za plecami.
- Tylko musisz zgadnąć w której ręce je trzymam.
Zadziornie uniesiony kącik ust doprowadzał mnie do szału, i to nie tylko dlatego, że osoba stojąca przede mną była wyjątkowo irytująca w całym swoim jestestwie, ale również, że w każdym ruchu, słowie, czy oddechu przypominał mi osobę, z której tak trudno było mi się wyleczyć.
Gdyby odjąć mu kilka lat, przefarbować włosy na blond i pozwolić zarostowi żyć własnym życiem, to nawet ja byłabym skłonna stwierdzić, iż David w jakiś niewytłumaczalnie cudowny sposób zmartwychwstał. A ten fakt irytował mnie bardziej, niż to, że Brad uwielbiał się ze mną droczyć na każdym kroku.
- Prawa - wywróciłam oczami ciężko wzdychając.
I pomyśleć, że już miałam go dość... a dzień dopiero się zaczął.
- Pudło - oznajmił i ku mojemu zdziwieniu, zamiast pustej dłoni przed nosem zobaczyłam różę. - Wszystkiego najlepszego - uśmiechnął się w sposób, w jaki odkupił wszystkie swoje dotychczasowe grzechy.
- Z jakiej to okazji? - zdziwiona przyjęłam piękny kwiat iskrzący czerwienią.
- Dnia Kobiet.
- Jest ósmy marca - uniosła wzrok znad delikatnych płatków. - W Wielkiej Brytanii to święto obchodzi się dziesiątego, i z tego co pamiętam, to nie macie w zwyczaju obdarowywania kobiet kwiatami.
- Najpiękniejsze kobiety zasługują na specjalne traktowanie.
Tak, wiem - nie tylko różnorodność przedstawicielek płci pięknej w Polsce była przyczyną powstania stwierdzenia, iż - "polki są najpiękniejsze", jednak miałam dziwne przeczucie, iż tym razem Brad nie miał na myśli mojego pochodzenia.
I wcale nie wskazywała na to jego dłoń, która wodząc delikatnie od mojej skroni założyła mi za ucho zbłąkane kosmyki.
Nie, to z pewnością nie było żadnym dowodem na to, iż uroczy gest mógł mieć ukryte drugie dno...
Tymczasem ja zbliżyłam się do niego na tyle blisko, aby wyciągnąć klucze, które ukrył na dnie kieszeni dresowych spodni.
A to, że on źle odczytał moje intencje i schylał się powoli do pocałunku, to już absolutnie nie moja wina!
Zanim jednak doszło do czegokolwiek - szybko wyjęłam to co chciałam i odsunęłam się na bezpieczną odległość.
- Dziękuję - z triumfalnym uśmiechem na ustach zabrzęczałam mu kluczami przed nosem.
Zaskakujące, jak późno zorientował się, iż ktoś grzebał mu w kieszeniach...
Biedny naiwny tancerzyk ze słabością do kobiet.
Zastanawiało mnie ile razy stracił portfel ulegając wpływom ładnej buzi, której właścicielka okazała się być kieszonkowcem.

Po niecałych pięciu minutach wróciłam przebrana na salę.
Czarne, luźne spodnie, burgundowy top i wygodne buty do tańca, to był strój w jakim najczęściej można było mnie tu zobaczyć. Nie przejmowałam się odsłoniętym brzuchem, nie raziły mnie skąpsze stroje koleżanek, braki koszulek kolegów. Tutaj był inny świat, tutaj każdy był świadomy swojego ciała i nie miał żadnych problemów, aby je eksponować. Nikt Cię również nie oceniał, czy krytykował, jeśli byłeś gorzej zbudowany. Akceptowaliśmy się wzajemnie i szanowaliśmy.
Sala była już pełna, a ja przyszłam, jako jedna z ostatnich. Wiedziałam, że przekomarzanie się z Bradem to strata czasu...
Wszyscy siedzieli już pod lustrami wyczekując nowego układu, który miałam powtarzać z szatynem w ciągu ostatnich trzech dni. Problem tkwił w tym, iż nie mieliśmy na to za dużo czasu... Ja wywędrowałam do Polski, a ciemnooki zajął się swoimi sprawami.
Ale zasad trzeba było przestrzegać: zwycięzcy piątkowych "zawodów" byli zobowiązani przedstawić ponownie swój układ i nauczyć kroków pozostałą część grupy.
Zawody polegały na tym, iż chętne grupy tworzyły choreografię, do wyznaczonego utworu, którą następnie musiały zaprezentować. Zwycięzca wybierał piosenkę do kolejnej tury, a jego układ był tym, który uczestnicy warsztatów musieli opanować do piątku.
O wyniku decydowała ilość butów zebrana przez daną grupę, duet, czy solistę.
Tak - butów.
Piosenkarzy obsypuje się kwiatami, pluszakami, a tancerzy - obuwiem. Jeśli miałeś na sobie czapkę - miałeś  dodatkowy głos do oddania. Zdarzały się nawet przypadki, w których pod stopami znalazłam czyjeś spodnie...
Idąc tą logiką - możesz oddać tyle głosów na ile jesteś odważny, aby rozebrać się prawie do naga.
Stanęłam obok Brada, który już ubrany w koszulkę czekał zwrócony twarzą do luster. Moje niepewne spojrzenie od razu zdradziło, iż przez ten weekend nie odświeżyłam sobie pamięci na tyle, aby zatańczyć całą choreografię od początku do końca, jednak szatyn się tym nie przejął. Jedynie zaśmiał się pod nosem.
Wiedziałam.
Ten wizualnie idealny idiota również nic nie pamiętał!
Z jednej strony było to nieodpowiedzialne z naszej strony wiedząc, że to na naszych barkach spoczywa nauczanie innych każdej choreografii, ale z drugiej było świetną okazją do przypomnienia sobie, że taniec jest dziedziną sportu, która nie polega na rygorystycznych treningach i trzymaniu się wyznaczonych norm, ale na pokazaniu samego siebie i zabawie.
Muzyka odbijała się od żółtoczarnych ścian sali, za nami stał rząd wiatraków, które w najcieplejsze dni były niczym błogosławieństwo. Wyszliśmy na środek zamieniając jeszcze kilka zdań:
- Pamiętasz cokolwiek? - ciemnooki wolał się upewnić.
- Niektóre fragmenty... - przyznałam niechętnie.
- No to czas popisać się naszą grą aktorską - wzruszył beztrosko ramionami z szerokim uśmiechem na twarzy.
Zaczęliśmy krążyć wokół siebie robiąc małe kroczki na lekko ugiętych kolanach. Wskazując na sąsiada uśmiechaliśmy się do siebie bezradnie,  próbując w myślach przywołać prawidłowe kroki układu. Kilka kroków w tył, znów okrążyliśmy się kilka razy w rytmie piosenki i w zasadzie prawdziwy taniec zaczął się dopiero po czterdziestu pięciu sekundach robienia z siebie idiotów.
Kilka efektywnych kroków i w pomieszczeniu rozbrzmiały krzyki aprobaty, które wzbierały na sile, gdy tylko ciemne oczy Brada zsunęły się na moje pośladki, a on  z głupawym uśmieszkiem tańczył dalej. Oczywiście efekt był zamierzony, choć nie wynikł z mojej inicjatywy.
Jako duet lubiliśmy wchodzić ze sobą w interakcję, więc często tańczyliśmy razem, a nie obok siebie. Nasze ruchy były uzależnione od drugiej osoby, co zawsze zwiększało ilość decybeli na tej sali.
Poruszaliśmy się idealnie równo, choć każdy na swój sposób, i mimo odmienności stylów - nadal tworzyliśmy spójną całość. Nawet w chwilach, w których nie mieliśmy pojęcia co robić, czyli takiej jak ta, gdy dalsza część choreografii była zakodowana w odmętach pamięci.
- I co dalej? - zapytałam wykonując jeden z ostatnich kroków, jaki pamiętałam w tej części utworu.
- Po prostu stój - odparł tancerz, a gdy tylko zrobiłam to co kazał wzbogacając to o kilka subtelnych gestów - znalazł się na ziemi przede mną.
Rozłożyłam bezradnie ręce nie wiedząc co zrobić.
Jeden z najprzystojniejszych facetów, jakich miałam okazję poznać własnie leżał u moich stóp, a ja stałam, jak słup soli. Na samą myśl o tym, zaczęłam się śmiać, a w tym czasie Brad wrócił do pionu.
- Jedziemy dalej - uśmiechnął się ciemnooki słysząc, że widowni, mimo wszystko się podoba.
Następnie stojąc obok mnie dyktował, którą nogą i co mam robić, aby chociaż zachować pozory jakiejkolwiek choreografii.
- Spójrz w prawo i w lewo - wziął mnie pod rękę i instruował dalej.
Trzeba mu było przyznać, że w wymyślaniu układu w trakcie tańca był niedyplomowanym mistrzem.
Następny fragment przebrnęliśmy tak, jak powinniśmy. Nasze ruchy znów idealnie się zgrywały, a na kolejną interakcję publiczność nagrodziła jeszcze większą ilością decybeli, niż poprzednią.
- Teraz idziesz sama - piękny sygnał, który nie oznaczał nic innego, jak ten piękny moment, w którym mogłam zaszaleć.
I najwidoczniej nie tylko ja byłam z tego powody zadowolona, bo publiczność również zareagowała entuzjastycznie.
Oczywiście lubiłam układać choreografię z Bradem i wykonywać ją z innymi, ale układ stawał się o wiele bardziej efektywny, jeśli znalazło się w nim miejsce na freestyle.
A po chwili moje miejsce zajął szatyn.
I w tym momencie wszystkie panie obecne na sali budziły się do życia.
Ale co dalej?
Cóż... jeśli nie masz pomysły, to najprawdopodobniej najlepszą opcją jest po prostu się wygłupiać, co i my uczyniliśmy.
Po Kilku krokach zrobionych ku sobie oparliśmy się wzajemnie o swoje plecy.
- Gotowa na zrobienie z siebie idiotki?
- Z tobą zawsze.
 Oparci o siebie ugięliśmy kolana i zaczęliśmy krążyć, wykonując przy tym dziwne ruchy rękoma. Nie skończyliśmy całego obrotu, a ja już nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, który również rozbrzmiewał w całym pomieszczeniu.
Nie tylko my się dobrze bawiliśmy, ale również pozostali uczestnicy warsztatów, którzy na nowo zrozumieli, że taniec to nie tylko idealne kroki, robiące wrażenie, ale również wygłupy z przyjaciółmi, które są jego prawdziwą istotą.
Dreptałam za Bradem, gdy występ schylał się ku końcowi. Szatyn złapał mnie za ręce, uwiesił na plecach i z zadowoleniem wyniósł z sali, a odprowadziły go radosne śmiechy publiczności.
Ta choreografia zapadła nam wszystkim głęboko w pamięci i zapisała się na kartach pozytywnych wspomnień, które z pewnością jeszcze nie raz przejrzę.




I tak oto kolejny rozdział dobiega końca.
Mam nadzieję, że mimo obecności Brada,
którego ja nawiasem mówiąc uwielbiam,
rozdział się wam spodobał.
Cóż... miał być z okazji Dnia Kobiet,
ale uznajmy, że pamiętałam o naszych kochanych
mężczyznach i napisałam ten rozdział specjalnie
z okazji Dnia Mężczyzny!
(choć pewnie i tak żaden tego nie czyta xD)
To wszystko na dziś.
Mam nadzieję, że się podobało
i jak zwykle czekam na wasze opinie ^^