czwartek, 15 października 2015

How far to our Happy End - Rozdział 11.

Zimne krople deszczu utrzymywały mnie przy trzeźwości. Już nie potrafiłam kroczyć szybko i zdecydowanie, w stronę przeciwną do hotelu. Każda komórka mojego ciała błagała, abym zawróciła, pozwoliła mu się wytłumaczyć, przemyślała to jeszcze raz. Nogi protestowały, uginając się pode mną, co jakiś czas, a serce wyło z bólu, rozdzierana na najdrobniejsze kawałki.
Jak jeden człowiek mógł mnie doprowadzić do takiego stanu? Byłam wrakiem człowieka, chodzącym ciałem, którego dusza umarła w chwili, gdy zobaczyła swojego ukochanego z inną kobietą. Czy zdrada naprawdę tak bardzo bolała, że nie czułam już bólu zdartych kolan, gdy po raz drugi się potknęłam?
Siedziałam na chodniku, przemoczona, zraniona i praktycznie martwa. Wpatrywałam się w czarne niebo, które chowało przede mną najpiękniejsze z gwiazd. Naprawdę nie zasługiwałam nawet na to?
Wszystko mnie bolało... Zdarte kolana, trzęsące się ramiona, płuca łaknące powietrza, rozdarte serce, oczy,  które nie przestawały toczyć łez. Żałowałam jedynie, że nie potrafiłam uderzyć go w twarz. Wtedy przynajmniej bolałoby mnie już wszystko.
Pod drzwi domu ciotki Vi, dotarłam dopiero po dwóch godzinach. Mimo iż dzieliło go od hotelu zaledwie kilka przecznic, to postanowiłam wybrać bardziej okrężną drogę, jak zwykle z resztą. Wolałam się doprowadzić do względnego porządku, aby nie wypłakiwać się godzinami w ramiona przyjaciółki.
Zapukałam delikatnie, zmarzniętymi kostkami, w drewnianą płytę, z nadzieją, że nie będę musiała tego powtarzać. Na szczęście drzwi otworzyły się niemal natychmiastowo, a w nich stał zdezorientowany Lucas. Nie zadawał nawet żadnych pytań. Widząc mnie przemoczoną, brudną, z czerwonymi oczami, od razu chwycił mnie za nadgarstek i zaprowadził do łazienki. Tam zdejmował ze mnie kolejno skórzaną kurtkę, obwiązaną w biodrach koszulę, szarą koszulkę, ciemne jeansy i glany. Nie ruszył jedynie bielizny, choć pewnie, gdyby i nawet odważył się ją zdjąć, to wątpię, abym to zauważyła. Balansowałam na granicy snu i jawy, gdy brunet narzucił mi na głowę ręcznik i ostrożnie wycierał włosy, po czym resztę ciała.
- Gdzie Vi? - zainteresowałam się wreszcie światem rzeczywistym, gdy wilgotny ręcznik opadł na moje ramiona.
- Poszła na zakupy. W lodówce nie ma za dużo rzeczy zdatnych do zjedzenia - oznajmił odgarniając mi zbłąkane kosmyki z twarzy.
Widząc, jak bardzo moje ciało jest bezwładne, wziął mnie na ręce i zaniósł do salonu. Tam okrył mnie kocem i zniknął na chwilę w aneksie kuchennym. Przez czas jego nieobecności nie robiłam nic, po prostu siedziałam wpatrując się w bezdeń, zaprzątając sobie myśli obrazem złośliwego uśmiechu kobiety piękniejszej ode mnie i tych przepraszających niebieskich oczu. Nie sądziłam, że potrafię być na tyle nieczuła, aby im nie ulec. A jednak.
- Proszę - Lucas wrócił po kilku minutach z kubkiem gorącej czekolady.
Ujęłam go w zmarznięte dłonie bez jakiejkolwiek reakcji. Normalnie skrzywiłabym się na uczucie podrażnionej gorącem skóry, jednak w tamtym momencie nic nie równało się z bólem, jaki miażdżył moją klatkę piersiową. Brunet obserwował mnie, marszcząc brwi. Znał ten wyraz twarzy, tę pustkę w oczach i sińce pod dolnymi powiekami. Widział mnie w podobnym stanie po śmierci Davida, gdy myślałam, że moje życie straciło sens.
Poprawka.
Moje życie straciło sens dopiero teraz.
- Co się stało? Znowu ktoś umarł? - jak zawsze znieczulony, usiadł obok mnie na kanapie, zabierając przy okazji źródło gorąca z moich dłoni. Odstawiając kubek na stoliku do kawy, nie spuszczał ze mnie wzroku, choć wiedział, że moje usta i tak nie drgną.
Mylił się.
- Nienawidzę kłamców - zielone tęczówki nareszcie spojrzały na jedyną osobę, która jeszcze mnie nie zraniła.
- Chyba mi nie powiesz, że jakieś kłamstewko doprowadziło Cię do takiego stanu - w jego głosie kotłowała się lekkość, dwie łyżki zgryźliwych uwag, pół szklanki znieczulenia i szczypta humoru. Jednak danie było podane na lśniącym zmartwieniem talerzu.
- Co jest dla ciebie formą kłamstwa? - spytałam, wpatrując się we własne palce, bawiące się snującą się nitką z ciepłego koca.
- Bo ja wiem... - rozłożył się na kanapie zamyślony, wpatrzony w sufit. - Zatajenie prawdy, nie mówienie całej prawny, telewizja, biblia, miłość...
- Zdrada - przerwałam mu, unosząc ponownie wzrok, aby spojrzeć mu w oczy.
- Nie mów - gorzkie danie, którym częstował mnie w ramach pocieszenia, ustąpiło miejsca, o wiele gorszej w smaku, powadze.
- Czego? 
- Nie zrobił Ci tego - oznajmił, jakby nie chciał pogodzić się z rzeczywistością, wykreślając tym zdaniem wyraźną linię, której szarość życia miała absolutny zakaz przekraczać. - Nie mógł na tyle głupi, aby Ci to zrobić.
Ja wzruszyłam tylko bezradnie ramionami, zacierając tym samym niewidzialną granicę. Przykro mi Lucas, ale odgradzanie się od rzeczywistości, wcale nie oznacza, że Ciebie ona nie dotyczy.
- Podaj numer pokoju - wciągnął głośno powietrze przez usta.
- Nie pójdziesz tam - za dobrze znałam ten dźwięk, aby pozwolić mu opuścić ten dom.
- Bo? - wstał już na równe nogi, pozwalając wściekłości zagłuszyć głos zdrowego rozsądku.
- Bo nikomu tym nie pomożesz - zerwałam się, aby kurczowo chwycić się jego koszulki, przez co koc zsunął się z moich ramion. - Skrzywdzisz Dana i prawdopodobnie każdą osobę, która stanie Ci na drodze do niego, sam wylądujesz za kratkami, a mnie zostawisz samą. Chcesz tego? - w samej bieliźnie, wychudzona, niemal sina od zimna, ze łzami cisnącymi się do i tak bolących już oczu, wyglądałam co najmniej żałośnie. Na szczęście ten obraz nędzy i rozpaczy, zdołał ugasić pożar wściekłości i stopić lód skuwający serce bruneta.
Zanim pierwsza łza zdążyła spłynąć po moim policzku, byłam już uwięziona w ramionach Lucasa. Po raz pierwszy nie miałam nic przeciwko deficytowi powietrza. Już nie potrzebowałam do życia tej mieszanki azotu, tlenu i argonu, gdy otulał mnie jego cudowny zapach. Wystarczyła mi jego bliskość.
- Dobra, ja poszłam po zakupy, ty robisz kolację. Zmywanie zostawimy Rose, za kare, że nas zostawiła dla rozczochrańca - donośny ton rozbrzmiał w całym domu, gdy Vi tylko zamknęła za sobą drzwi, głośniej niż powinna, choć trzaskała nimi za każdym razem.
Dopiero gdy stanęła w wejściu do salonu, upuściła torby z nie pozostawiającym żadnych wątpliwości, wyrazem twarzy.
- Powiedz, że masz na tyle nie poukładane we łbie, że sklonowałeś Rose, a to co widzę, nie jest tym, co mam na myśli.
Tak, teoriom mojej najlepszej przyjaciółki daleko było do szeroko pojętej normalności, ale nic w tym dziwnego, skoro ona cała nie mieściła się w tym przedziale.
- Klonem nie jestem, ale na pewno nie robimy nic, co choćby umywało się do twoich dalekosiężnych domysłów - wzruszyłam ramionami, obierając łzy, wierzchnią stroną dłoni.
- Wszystko byłoby lepsze od trzeciej opcji - oznajmiła, poważniejąc.
- Którą jest? - uniosłam pytająco brew, aby upewnić się, czy jej wyobraźnia znów nie wybiegła za daleko.
- Zdradził Cię, prawda?
Nie odpowiedziałam, nie musiałam. Cisza krzyczała za mnie, dając jej do zrozumienia, jak bardzo boli mnie fakt, iż ja również muszę zburzyć mury, które miały chronić mnie przed rzeczywistością.
- Skończony idiota! - dała upust złości, kopiąc w krzesło, które upadło na ziemię już bez nogi. - Później to naprawisz - rzuciła stanowcze spojrzenie Lucasowi, po czym usiadła obok mnie, a jemu przed nosem, tym samym dając niebieskookiemu do zrozumienia, że powinien usunąć się na dalszy plan. Wzniósł więc oczy do nieba, zabrał nasze kubki i odniósł posłusznie do zlewu.
- Co prawda lodów nie kupiłam, ale ciotka ma nagrany pierwszy sezon "Gry o Tron" - uniosła pocieszająco kącik ust, zabierając mi kilka zbłąkanych kosmyków za ucho i gładząc kciukiem policzek.
- Dzięki, ale chyba pójdę już spać - zmusiłam się do odwzajemnienia uśmiechu.
- To idziemy spać - wstała, zwarta i gotowa.
- Właściwie, to chciałam się dzisiaj położyć z Lucasem - okryłam się kocem. - Chyba się nie gniewasz? - doskonale wiedziałam, że ta dwójka rywalizowała ze sobą w nieoficjalnych zawodach: "Komu przypadnie miano najlepszego przyjaciela", więc szczerze bała się reakcji szatynki.
- Skądże - przytuliła mnie mocno, co zdziwiło nie tylko mnie, ale także naszego pupila, zmywającego naczynia.
Oboje odprowadzili mnie do wejścia sypialni dla gości, a Vi na pożegnanie dodała:
- Jakby coś się działo, np. kundel nie trzymałby łap przy sobie, to jestem w pokoju obok - przytuliła mnie po raz ostatni i ucałowała w policzek, na dobranoc.
- Wychodzę, wracam za dwie godziny - oznajmiła, niemal szeptem, gdy ja leżałam już w łóżku. - Lepiej to wykorzystaj.
- Co masz na myśli? - zmarszczył brwi, odprowadzając szatynkę wzrokiem do kuchni.
- Chyba nie muszę Ci tłumaczyć jak się robi dzieci? - czasami potrafiła być nazbyt dosadna, lecz widząc, jak niebieskooki spuszcza wzrok, dodała - Kolejnej szansy możesz już nie dostać.
Cisnęła do torebki klucze, telefon, po czym wyszła z domu, tym razem starając się nie trzaskać drzwiami.

Deszcz na szczęście ustał, więc szatynka nie musiała się martwić o szukanie zadaszenia. Możliwe, że doskwierał jej mróz, jednak nie chciała wracać do domu. Najchętniej przenocowałaby w hotelu, co nie było możliwe z racji, iż nie wzięła ze sobą portfela, czego szybko pożałowała.
Z dna torebki dobiegł ją cichy dźwięk wibracji. Miała nadzieję, że to Rosę zapragnęła jej powrotu, więc odebrała, nie spoglądając nawet na wyświetlającą się nazwę kontaktu.
- Dzięki Bogu, nareszcie odebrałyście - zanim Vi zdążyła cokolwiek powiedzieć, w słuchawce odezwał się Chris.
- Woody? - odsunęła na chwilę telefon od ucha, aby się upewnić.
Co prawda nazwa kontaktu wskazywała na Kyla, ale przynajmniej miała pewność, że rozmawiała z jednym z członków zespołu.
- Tak, jak się czuje Rose? -wydawał się być nieco zestresowany, jakby obawiał się, że nastolatka w przypływie rozpaczy mogła w drodze powrotnej zahaczyć o jakiś most i z niego skoczyć.
W imię miłości!
- Śpi - odparła, jakby byłe tego pewna, choć w głębi miała nadzieję, że ma rację. - Szybko się odzywasz - skarciła perkusistę, ponieważ od rozstania ich przyjaciół  minęło już kilka godzin.
- Tak, wiem, ale dopiero, co skończyliśmy opieprzać Dana i...
- Skończ pieprzyć i daj mi ten telefon! - w tle, jak zwykle pobrzmiewał głos zniecierpliwionego kociarza.
- Kyle, usiądź wreszcie! - i próbującego do uspokoić Willa...
- Vi? Gdzie jest Rose? Jak się czuje? - brodacz dobrał się do słuchawki, zadając, jak zwykle za dużo pytań na raz.
- Spokojnie, jest w domu i nic się jej nie stało, więc możecie już przestać panikować - westchnęła, ona jako jedna z niewielu potrafiła się dogadać z Kylem.
- Muszę się z nią zobaczyć - oznajmił stanowczo.
- Spróbujesz ją obudzić, a zrobię Ci o wiele gorszą krzywdę, niż mam zamiar zrobić Smithowi - chyba nie muszę mówić jak bardzo przerażająca potrafiła być Vi, gdy ktoś skrzywdził bliską jej osobę. Czułam się zaszczycona, mogąc być jedną z nich.
Można było wypominać jej niezliczoną ilość wad, czym prawdopodobnie by się nie przejęła, jednak z chwilą, w której obraziłeś jej przyjaciela, czy w jakkolwiek inny sposób skrzywdziłeś, musiałeś się liczyć z faktem, iż obrałeś sobie za wroga swój najgorszy koszmar.
- To co mogę zrobić dla niej? - zapytał, po chwili milczenia.
- Znaleźć wolne miejsce w swoim łóżku - oznajmiła, zatrzymując się w półkroku i przyglądając się hotelowi, w którym obecnie przebywali, z drugiej strony ulicy. - Uwierz mi, to może pomóc jej bardziej, niż myślisz - uniosła delikatnie kącik ust, godząc się z faktem, iż Lucas może być mężczyzną, który da jej najlepszej przyjaciółce prawdziwe szczęście. A jeśli ja będę szczęśliwa, to ona również.






Wróciłam~
Ostatnio często znikam i magicznie powracam,
ale musicie mi wybaczyć moją niesystematyczność...
Za dużo spraw na głowie.
Prawo jazdy, próbne egzaminy, organizacja 18, remont pokoju, projekty, wymiany...
I to wszystko w jednym miesiącu, jakim jest przeklęty październik...
Ale przez nawał zajęć zdołałam wywnioskować jedno,
a mianowicie - nie jestem stworzona do pracy w grupach,
ani do funkcjonowania w społeczeństwie xD
Z cyklu: "Kaleka mentalny to synonim artysty" xD
Mam nadzieję, że wybaczycie mi chwilową nieobecność,
i to co stanie się w następnym rozdziale, który 

prawdopodobnie znajdzie się na blogu już jutro.
Mam nadzieję, że rozdział się podobał i czekam na wasze opinie ^^

4 komentarze:

  1. BOŻEEEEEEEEEE!!! ������
    Popłakałam się, depresja! To takie smutne, ale i tak jest mega świetnie �� I szyyyybkoo następny proszę!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Popłakałaś się?! Ale gdzie? Kiedy? Jak? Dlaczego? No nieeee ;-; Ja nie chciałam nikogo doprowadzać do płaczu ;-;
      Ale cieszę się, że Ci się podoba, a następny będzie już dziś wieczorem ^^

      Usuń
  2. Jak oh mój Boże. Obiecałam, już wczoraj, że dodam dziś komentarz, wiec o to jestem. What the fruck tam się stało? Boże, mało Smitha, a niech mu kij w oko! Co ten człowiek sobie myśli... Główna bohaterka- się nie dziwię, nie wiem co ja bym zrobiła na jej miejscu.
    A chłopaki z bastille (nie licząc tego którego imienia nie wolno wypowiadać XD) oraz Vi, ulubiony moment w tej części opowiadania. No i luckas.. No normalnie porównanie go do zwierzęcia - najlepszy komizm ��
    Jestem pod wrażeniem wykreowanego przez ciebie ff. Jedno z moich ulubionych.
    I przy okazji, również przeżywam październikowy ból, pełno sprawdzianów, nauki, przygotowań do egzaminów..nie mam kiedy w czasie to pomieścić. A w dodatku jesień, która jest dla mnie uciążliwa pora roku ze względu na częste pojawianie się moich ledwo znosnych bólów głowy.
    Więc nie jesteś sama ��/Daria
    Czekam z niecierpliwością na rozwój akcji!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uuu Dan zyskał tytuł "człowieka, którego imienia nie wolno wymawiać". Nigdy nie skojarzyłabym go z Voldemortem, ale rozwaliłaś mnie tym totalnie xDD
      Sama nie wiem co bym zrobiła w takiej sytuacji, ale raczej nie posunęłabym się tak daleko, jak zrobi to Rose w następnym rozdziale...
      Vi to zdecydowanie jedna z moich ulubionych postaci, jaki dotąd stworzyłam. Bez niej ten ff nie miał by już "tego czegoś" xD
      Może i Lucas jest porównywany do zwierzęcia, ale nie można powiedzieć, że nie jest ono trafne xD

      Łączmy się w bólu... i módlmy, aby jesienna depresja omijała nas szerokim łukiem ^^ xD

      Usuń